Byłam "dzieckiem spoza"...
Początek życia
Dawno temu, w małym podgórskim miasteczku urodziła się dziewczynka. Dziecko miało małą wagę, było niewidome oraz miało dziwnie poskręcane nogi. Jedna ze stópek wykręcona była nienaturalnie piętą do góry, a obie nogi były splecione ze sobą. Lekarze natychmiast orzekli, że dziecko będzie kaleką do końca życia, że prawdopodobnie nie będzie chodzić. Trudno sobie wprost wyobrazić, co przeżywali rodzice. Matka była w szoku. To było jej czwarte dziecko i jedyna córeczka. Wstyd, chęć ukrycia istnienia niepełnosprawnego dziecka, to były pierwsze uczucia, które przeżywała. Wieś, to taka społeczność, gdzie wszyscy o sobie wszystko wiedzą. I trudno coś ukryć. Oczywiście, narodzenie takiej małej pokraki stało się sensacją w pobliskiej wsi, do której wróciła mama ze swoją córeczką. Do tego doszło przekonanie rodziny, krewnych i sąsiadów, że dziecko jest widomym znakiem kary Bożej, która spadła za jakieś popełnione grzechy, może nawet popełnione przez przodków. To był trudny czas, do którego ani mama, ani ojciec dziewczynki nie chcą wracać. Leczenie szpitalne, operacja nogi i oczu, długotrwała rehabilitacja, systematyczne kontrole okulistyczne przyniosły efekty. Dziewczynka zaczęła w miarę normalnie chodzić oraz posługiwać się jednym okiem przy pomocy silnych okularów. O dziwo okazało się, że czytać nauczyła się szybciej od swojego o 2 lata starszego brata. Gdy ten ledwo składał literki w pierwszej klasie, ona czytała już płynnie, a do tego miała świetną pamięć. Gdy oddana została do szkoły dla niewidomych i słabowidzących z internatem, wszyscy orzekli, że matka chce się pozbyć dziewczynki i dlatego wysłała ją do dalekiego Krakowa. Nic podobnego. Ona zrobiła to z troski o wykształcenie córki, bo nauczyciele z wiejskiej szkoły nie wyobrażali sobie, by "ślepa" mogła uczyć się ze zdrowymi rówieśnikami. O szkołach integracyjnych nikt wtedy nie myślał. Z wielkim bólem serca przeżywały obie każde rozstanie. Były z sobą tak związane emocjonalnie, że gdy dziecko chorowało w szkole, mama natychmiast to czuła i dzwoniła bądź przyjeżdżała do szkoły.
I tak z jednej strony zostały mi zapewnione prawidłowe warunki do nauki i rozwoju, z drugiej zostałam niepostrzeżenie wyrzucona poza nawias wiejskiej społeczności. Gdy przyjeżdżałam na wakacje, nie miałam już koleżanek i kolegów, z którymi jako cztero- pięciolatka bawiłam się w chowanego, łaziłam po drzewach i grałam w piłkę. Tak, właśnie grałam w piłkę. A co ciekawsze, najczęściej stałam na bramce. Dzieciom zupełnie nie przeszkadzało to, że słabo widziałam. Ale gdy poszłam do swoje dalekiej, innej, specjalnej szkoły, kontakty urwały się nagle i boleśnie. Wszyscy pokazywali mnie sobie palcami, że "to ta niewidoma, co jeździ do Krakowa".
Trudny start w dorosłość
Po ukończeniu liceum stanęłam, jak wszyscy maturzyści, przed wyborem "i co dalej". Dla mnie jednak nie ograniczało się to jedynie do wyboru kierunku studiów. Bardzo przeżyłam konieczność opuszczenia cieplarnianych warunków, jakie stwarza nauka w szkole w pełni przystosowanej do potrzeb osób słabowidzących i niewidomych. Było to tak trudne, że decyzję o rozpoczęciu studiów podjęłam dopiero w rok po maturze.
Sama w wielkim mieście
Studiowałam egzotyczny, jak na owe czasy kierunek - muzykoterapię. Pracę mogłam znaleźć jedynie w dużych i dobrze rozwiniętych ośrodkach. Ale jak tu wyjechać do obcego miasta? Broniłam się przed tym. Zaczęłam od poszukiwania pracy na miejscu. Jednak już po kilku wizytach, gdy na hasło muzykoterapeuta patrzono na mnie niemalże, jak na człowieka z obcej planety - zrezygnowałam. W ręce wpadło mi ogłoszenie o rekrutacji w jednym z warszawskich zakładów pracy chronionej. "Lepsze to, niż nic" - pomyślałam i zadzwoniłam. Pierwsza rozmowa przebiegła dobrze, dostałam się na egzamin. Otuchy dodawał mi fakt, że w Warszawie czekał na mnie ktoś... mój przyszły mąż, jak się potem okazało. Więc pojechałam na testy. Na wyniki trzeba było poczekać, a w międzyczasie udało mi się dostać na bardzo intensywny i ciekawy kurs Lidera Klubu Pracy. Zycie zaczynało się rozkręcać. Gdy zadzwoniłam do firmy, okazało się, że zostałam przyjęta na 3-tygodniowe szkolenie. Miałam 1 dzień na podjęcie decyzji i spakowanie się. Zabrałam ze sobą wszystko - łącznie z komputerem. Spakowałam dwa plecaki, a moja rodzina pukała się w czoło, po co ja to wszystko zabieram. Wstąpił we mnie nowy duch! Po tych trzech tygodniach już nie wróciłam do rodzinnych stron, zostałam. Udało się!
Jestem dzieckiem szczęścia
Odkąd pamiętam, czułam potrzebę pomagania. Gdy znalazłam się po raz pierwszy w Warszawie, bez znajomości topografii miasta, przyjaciół, czułam się bardzo osamotniona. Przyjechałam tu do pracy za namową mojego obecnego męża, a wtedy nowo poznanego chłopaka, - również mającego problemy ze wzrokiem. Wielkim wyzwaniem stała się dla mnie możliwość pracy woluntarystycznej w Stowarzyszeniu "SPOZA". Do dziś pamiętam moje pierwsze wrażenie z pobytu w Ośrodku Terapeutyczno-Edukacyjnym "SPOZA". Przede wszystkim byłam podekscytowana możliwością uczestniczenia w wielu działaniach, które organizowało Stowarzyszenie. Rzecz, która zaskoczyła mnie najbardziej, to fakt, że osoby pracujące i tworzące Stowarzyszenie nie miały żadnych barier w obcowaniu ze mną jako osobą niepełnosprawną. Powierzano mi ważne zadania i traktowano tak samo, jak wszystkich pozostałych wolontariuszy - z życzliwością, ale bez taryfy ulgowej. Cieszyłam się, że wreszcie coś ode mnie zależy, Uczyłam się sumienności, punktualności, myślenia o sobie "potrafię", "robię coś dobrze". Praca woluntarystyczna w Stowarzyszeniu, możliwość pomocy innym, stała się motorem zmian, jakie zaszły w moim życiu i myśleniu o sobie. Dotychczas byłam przyzwyczajona do traktowania mnie z litością, pobłażaniem. Osiągane przeze mnie dobre wyniki w nauce, talent muzyczny, uczestnictwo w ciekawych projektach z wyjazdami zagranicznymi włącznie (o czym niejedno dziecko wiejskie mogło jedynie poważyć), traktowane były najczęściej jako sensacja. Dopiero osoby, których poznałam w Stowarzyszeniu "SPOZA", którzy do dziś są moimi przyjaciółmi, dali mi odczuć, że moja niepełnosprawność nie jest niczym nadzwyczajnym. Zawsze mogę liczyć na ich życzliwą pomoc, ale tylko wtedy, gdy ich o to poproszę. Nie uprzedzają faktów, nie starają się pomóc za wszelką cenę. Było to dla mnie niezwykłym doświadczeniem i nadal daje mi siłę w trudnych chwilach.
Projekt "Dzieci spoza..."
Kiedy myślę o wyobcowaniu, poczuciu zależności, dyskryminacji, nietolerancji i innych uczuciach, jakich doświadczają osoby niepełnosprawne, to zawsze wspominam swoją trudną drogę. Wiem, co czują dzieci uczące się w zwykłych, bądĽ integracyjnych szkołach, gdy są wyśmiewane przez kolegów - przeżyłam to podczas studiów. Trzy osoby niewidome na roku stanowiły podgrupę, z którą mało kto nawiązywał kontakty. Wiem, jak trudno jest zrozumieć nauczycielom potrzebę zmiany metod nauczania - sama pamiętam swoją bezradność, gdy proszony po raz kolejny wykładowca znów pokazywał slajdy z rzutnika i zapominał czytać teksty pod obrazkami. Pamiętam niepokój moich rodziców, czy dam sobie radę i moją wielką potrzebę udowodnienia, że JESTEM CZEGO¦ WARTA! Z moich przemyśleń, z doświadczeń pracy z osobami niepełnosprawnymi Agnieszki Żarneckiej - prezesa Stowarzyszenia "SPOZA", z doświadczeń Lecha Kozińskiego - rodzica chłopca z zaburzeniami emocjonalnymi, który walczył o to, by jego syn skończył szkołę w zwykłym trybie i nie został skierowany na nauczanie indywidualne, powstał projekt, którego głównym celem jest zmiana postaw wobec osób niepełnosprawnych. Nasze działania w tym zakresie realizujemy już od 2003 r., gdy w ramach Europejskiego Roku Osób Niepełnosprawnych ruszyła pilotażowa edycja projektu "Dzieci spoza...".
Podczas czterech lat działań na rzecz wyrównywania szans edukacyjnych osób niepełnosprawnych objęliśmy projektem ... szkoły (... podstawowe, ... gimnazja). Cele projektu, to przede wszystkim zmiana postaw wobec osób niepełnosprawnych, otwarcie środowiska szkolnego na przyjmowanie osób niepełnosprawnych, szerzenie postaw tolerancji, otwartości na potrzeby innych, przekazywanie specjalistycznej wiedzy nauczycielom.
Publikacja, którą właśnie trzymasz w ręku, Szanowny Czytelniku, ma przybliżyć Ci życie z niepełnosprawnością, jego cienie i blaski. A także abyś zrozumiał, że osoby żyjące z niepełnosprawnością potrafią osiągnąć sukcesy w życiu, twórczości artystycznej, pracy zawodowej, zakładają rodziny, realizują własne pasje, potrafią być szczęśliwe.
Agnieszka Kwolek
A dlaczego by nie?
Witaj.
Zapewne zastanawiasz się, kto ja jestem. Otóż postaram Ci się trochę siebie przybliżyć.
Mam na imię Karolina i - myślę, że to jest ważne, - jestem niewidoma. Tak, nie dziw się, że o tym mówię. Dla mnie to już nie jest problem, dla Ciebie może być. Po to właśnie piszę, żebyś spróbował poznać niewidomych i przestał się ich obawiać.
Niczym się nie różnimy od widzących ludzi. Potrzebujemy tylko trochę więcej pomocy i chyba ciut więcej zrozumienia. Potrafimy równie dużo jak widzący a czasem nie świadomi ryzyka rzucamy się na rzeczy, które nawet widzącym jeżą włos na głowie. O takiej jednej szalonej rzeczy chcę Ci teraz opowiedzieć.
W końcu maja i na początku czerwca tego roku miałam okazję uczestniczyć w rejsie żaglowcem Zawisza Czarny. Nie był to zwykły rejs. Pół załogi stanowiły osoby niewidome a pół - widzący. Ha, i już ci się oczy otworzyły szerzej… Żebyś jeszcze trochę się zdziwił to byliśmy pełnoprawną załogą, zmywającą pokłady, wystawiającą na wietrze na pokładzie, zmywającą naczynia w kambuzie i klarującą liny.
Wypłynęliśmy z Gdyni 26 maja. Naszym portem docelowym było Oslo. Mieliśmy w planie również zawinąć do Kopenhagi, Goetheborga i potem do Oslo. Jak na prawdziwy żaglowiec przystało byliśmy podzieleni na wachty. W każdej było siedem osób i oficer. Połowę wachty to były osoby niewidome. Oczywiście zabraliśmy na statek także gitary. Bywało nieraz, że siadaliśmy na rufie i graliśmy tęsknie wyobrażając sobie, jak to kiedyś było, jak żeglarze nie mieli silnika, który im pomagał płynąć, jak to nie mieli prądu i telefonów komórkowych na statku. Wtedy czuło się respekt przed morzem, które jest nieodgadnione i tajemnicze.
No dobrze, rozmarzyłam się trochę. Opowiem Ci teraz parę historyjek, które nas rozbawiły i wspominamy je teraz z uśmiechem i wzruszeniem. Tak właściwie mam taki plan: żebyś poznał i poczuł, że niewidomy, którego czasem zdarza ci się spotkać na ulicy, jest takim samym człowiekiem jak każdy inny.
Nie wiem czy mi uwierzysz, że jak bujało - a bujało przez jeden dzień to nie można było postawić dzbanka z herbatą na stole, bo na pewno by się wylał. Trzeba go było trzymać między nogami, że nie można było nalać pełnego talerza zupy, bo pewnie połowę miałoby się na ubraniu a druga połowa rozlałaby się po stole… Ech… naprawdę nie wiem co pisać.
Wspomnę, że jak miałam okazję wejść na bocianie gniazdo - jakieś 20 metrów nad pokład - to uczucie było niesamowite. Niestety, staliśmy wtedy w porcie i nie bujało. Ciekawe, jak by to było na morzu… Poznałam wielu wspaniałych ludzi - ma tu na myśli widzących, którzy wcześniej nie mieli do czynienia z niewidomymi. Natychmiast umieli się znaleźć, wczuć w naszą sytuację, wiele rzeczy pokazać i przybliżyć.
Tak sobie myślę, że ten rejs był tak samo ważny dla nas niewidomych, jak i dla naszych widzących kolegów. Oczywiście mieliśmy różne mniej lub bardziej "twórcze" żarty z siebie, naszych słabości - i tutaj nie zdziw się za bardzo - również z tego, że nie widzimy. Wszyscy śmialiśmy się, że koleżanka weszła do łazienki i zobaczyła dwie dziewczyny myjące zęby przy zgaszonym świetle. Spytała dlaczego sobie nie zapalicie światła? A one zgodnym chórem powiedziały: po co? Wszyscy zaśmiewaliśmy się do łez. Oczywiście te dwie dziewczyny po prostu nie widziały i im naprawdę światło w łazience nie było potrzebne.
Myślę, że trzeba umieć zaakceptować swoją inność. Dobrze, jeśli umiemy to zauważyć i nawet czasem docenić. Pewnie sobie pomyślisz, że za wiele się o mnie nie dowiedziałeś. Myślę jednak że zasiałam w twojej głowie ziarno wątpliwości i że zaczniesz się zastanawiać. A jeśli spotkasz niewidomego na ulicy, to co najmniej spojrzysz na niego, nie będziesz już obojętny. Jeżeli będziesz odważny - to spytasz co robi, lub gdzie idzie i czy nie potrzebuje pomocy. Wierzę w ludzi i jeszcze się nie zawiodłam. Może to moja naiwność, ale w Ciebie też wierzę, myślę, że uda Ci się przełamać stereotyp biednego niewidomego żebraka. Bo już teraz wiesz, że to nie jest prawda, że niewidomy potrafią znacznie więcej, że potrafią zaskakiwać i być czynnymi ludźmi.
P.S. Dodam, by jeszcze bardziej Cię zaciekawić, jestem pierwszą w Polsce niewidomą absolwentką Dyrygentury Chóralnej warszawskiej Akademii Muzycznej. Ukończyłam ją w czerwcu 2006 roku z ogólnym wynikiem bardzo dobrym, uzyskując tytuł magistra sztuki. Gram na gitarze i śpiewam. A jak chcesz więcej o mnie wiedzieć - wejdź na stronę: www.fundacja.pl.fr.pl/magazyn
Karolina P.